Energetyka, czyli tam, gdzie prawa rynku zawodzą - Felieton Tomasza Herczyka - Parkiet

Artykuły
04.07.2016

Powiedzieć, że ostatnich kilkanaście miesięcy nie było dla spółek energetycznych łaskawe, to tak jakby nic nie powiedzieć. Łączny udział PGE, Enei, Energi i Tauronu w indeksie WIG 20 wyniósł na początku czerwca około 10%, podczas gdy jeszcze w kwietniu ubiegłego roku było to ponad 14%. Sama wartość rynkowa PGE spadła od swoich szczytów jesienią 2014 roku do tegorocznego dołka o 20 miliardów złotych. Problemów, z którymi musi się zmagać ten sektor nie tylko w Polsce, jest bez liku. W niektórych krajach oznaczają one powolną agonię energetyki opartej na węglu. Muszę jednak przyznać, że jeśli spojrzymy w krótszym terminie, to nawet przy tych wszystkich czarnych chmurach nad branżą skala przeceny może wydać się niewspółmiernie wysoka. Choćby dlatego, że na przykład dyskutowane przez wiele miesięcy wsparcie dla największej w Europie spółki węglowej to ponad 2 miliardy złotych, z czego na PGE przypadło 500 milionów – czyli mimo wszystko niewiele przy wspomnianej utracie wartości.

Oczywiście nie tylko ratowanie górnictwa było powodem spadków. Nie zapominam o niskich cenach energii, czy też przykrym dla wytwórców zjawisku, które polega na częściowym odklejeniu się dynamiki zużycia energii od dynamiki PKB. Pamiętam też o uderzającym w konwencjonalnych wytwórców procesie, który Niemcy określają mianem Energiewende i którego konsekwencje – jak się okazało - są niekiedy bardzo trudne do przewidzenia. O ile bowiem często można przeczytać, że dzięki dużej produkcji ze źródeł odnawialnych cena giełdowa energii w Niemczech jest znacząco niższa niż w Polsce, to już nie wszyscy wiedzą, że cena dla niemieckich gospodarstw domowych była, zgodnie z danymi z 2015 roku, prawie najwyższa w Europie. Była też, po części właśnie z powodu dotowania OZE, ponad dwukrotnie wyższa niż w Polsce, a więcej płacili tylko Duńczycy. Z kolei w wyniku okresowo bardzo dużej produkcji z OZE zdarzają się tam ujemne poziomy cen energii. Innym jeszcze, nieznanym wcześniej zjawiskiem, są problemy związane z  przesyłem transgranicznym. Chodzi nie tylko o uciążliwe dla naszego kraju przepływy kołowe, ale też choćby o niedawne skargi Danii, Norwegii i Szwecji, że wytworzony u nich prąd nie może płynąć przez Niemcy. Głównym zaś winowajcą jest tu mało wydajna infrastruktura przesyłowa pomiędzy bogatą w farmy wiatrowe północą a południem Niemiec.

Gołym okiem widać, że zielona rewolucja przysparza niemało kłopotów, kiedy inne elementy energetycznej układanki pochodzą z trochę bardziej odległych czasów i nie nadążają za ekologicznymi technologiami oraz (lepszymi czy gorszymi) pomysłami polityków. Mimo różnych perturbacji trend jest jednak niezwykle silny i kolor zielony nieustannie jest w modzie, a o węglu mało kto chce słyszeć. Oczywiście wynika to w dużej mierze z pragmatycznych kalkulacji i jeśli spojrzymy na dane Eurostatu, to od razu widać, dlaczego Europa nie może wykrzesać z siebie więcej empatii dla trudnego losu węglowych wytwórców: jedynie mała Estonia ma zbliżony do naszego kraju udział paliw stałych w miksie energetycznym, a wśród najbogatszych tylko w Niemczech węgiel ciągle pozostaje naprawdę ważny. Mówimy tu jednak o nieporównanie mniejszym niż w Polsce udziale w produkcji energii. Kursy akcji RWE czy E.ON jasno pokazują, jak dużym wyzwaniem jest dla nich Energiewende. Obydwaj giganci muszą nieustannie tłumaczyć, dlaczego – jak się dość powszechnie uważa - przespali rewolucję energetyczną. Teraz, aby m.in. zwiększyć zdolność do pozyskiwania finansowania, oddzielają w swoich strukturach niechciane aktywa (elektrownie węglowe oraz atomowe) od tego, co ma ich poprowadzić do lepszej przyszłości (źródła odnawialne i zarządzanie sieciami). Później konwencjonalna działalność będzie mogła zostać częściowo wygaszona lub, jak to chce zrobić E.ON poprzez nowo utworzoną spółkę Uniper, sprzedana zewnętrznym inwestorom.

Wracając na nasz lokalny rynek, widać, że odwrót od węgla – który pewnie kiedyś nastąpi – w średnim terminie raczej nie będzie miał miejsca. Za Odrą zielona polityka jest konsekwentnie prowadzona od lat i ma bardzo wysokie poparcie społeczne, co w o wiele uboższym i ciągle mocno opartym na górnictwie kraju okazało się mało realnym scenariuszem. Zresztą Niemcy mają też takie problemy, których my – na szczęście – nie znamy. Mam na myśli bardzo skomplikowany proces demontażu elektrowni atomowych, którego koszty idą w dziesiątki miliardów euro, a przedmiotem niegasnącej debaty jest, za co mają być odpowiedzialne spółki, a za co państwo. Tymczasem jakby wbrew europejskim trendom klimat dla węglowej energetyki w Polsce powinien się przynajmniej trochę poprawić.

Oznaki pierwsze z brzegu: zanosi się, że koncepcja rynku mocy lada chwila nabierze realnych kształtów, a nowością jest - na razie, co prawda nieśmiało wypowiadany - pomysł na wsparcie inwestycji środkami z opłaty przejściowej od konsumentów. Czy to wystarczy, aby inwestorzy przez dłuższy czas uwierzyli w wyższe niż obecnie wyceny spółek? Trudno powiedzieć, bo to zależy od zbyt wielu czynników, nie zawsze związanych bezpośrednio z branżą. Faktem jest, że ostatnio przeprowadzone przez PSE wśród wytwórców ankiety jasno pokazują, że nasz kraj bardzo pilnie potrzebuje stworzenia warunków do inwestycji, które są nieodzowne, ale w tym momencie nieopłacalne. Historia zatoczyła więc koło: dekadę temu pod naciskami instytucji unijnych, niechętnych takiej formie pomocy publicznej, polscy politycy doprowadzali do likwidacji kontraktów długoterminowych (zawartych przez elektrownie z PSE). Jak to jednak zwykle bywa, rynki znalazły swoją własną, inną niż chcieli decydenci, trajektorię. Dlatego po latach państwo znów musi ingerować w mechanizmy cenowe (oczywiście za zgodą Brukseli), tym razem dla odmiany przyznając, że zliberalizowany rynek energii bezpieczeństwa nam nie zapewni.

Ocena artykułu: 
Ten artykuł nie ma jeszcze oceny.